Zły
Nie znosiłam tego psa. Na widok wszystkiego, co się rusza, dostawał amoku. Zamknięty w kojcu, rzucał się na siatkę, skakał do góry i szczekał tak strasznie, że aż się krztusił. Wielki, wilczuropodobny - bałam się go i życzyłam wszystkiego najgorszego. Byłam na niego skazana co roku przez dwa tygodnie urlopu: idąc do domu, w którym mieszkałam, kilka razy dziennie maszerowałam wąskim, długim podwórkiem, z tą bestią tuż obok. Nie pozostawiał żadnych złudzeń, było widać, że jak mnie dopadnie - to mnie zje. No a w końcu ta siatka za którymś razem mogła nie wytrzymać jego wielkiego cielska! Szłam więc czujna, na sztywnych nogach, boczkiem, cichutko, prawie niewidzialna - tak jakby on potrzebował mnie widzieć czy słyszeć! - zaczynał wariować, zanim jeszcze podeszłam do furtki.
Któregoś dnia na podwórku przywitała mnie cisza. Wcale mnie to nie uspokoiło, oj nie! Może ktoś nie domknął kojca? Może psisko czai się za mną? Rozejrzałam się dokładnie. Byłam coraz bliżej. I oto co wtedy zobaczyłam: pies stał nieruchomo. Niepewnie odwracał głowę to na prawo, to na lewo, bezradnie i z rezygnacją podglądając, co dzieje się na jego plecach. A tam dwa małe kocięta urządziły sobie ściankę wspinaczkową. Jeden już siedział na psim grzbiecie, drugi mozolnie wspinał się do góry po psiej nodze. Ten na górze, czy dla psikusa, czy też niechcący, trącił tego wspinającego się. Więc tamten mu oddał, ale żeby nie spaść, pozostałymi pazurami musiał się mocniej wczepić w psa, a zrobił to tak mocno, że wilczur aż pisnął i znów niespokojnie zerknął do tyłu. Ale stał nadal nieruchomo, podczas gdy na jego grzbiecie już obaj malcy urządzili sobie plac zabaw. Tarzały się, boksowały, grały w berka. Przerwała im dopiero matka wzywając dzieci do siebie.
Sprawnie zjechały po psiej nodze i przedostały się na drugą stronę siatki, a pies odzyskał władzę w nogach i gardle: jak nie huknął na mnie, jak się rzucił! Leżał na chybotliwej ściance kojca i ujadał jak stado brytanów - co zainteresowało kociaki. Oderwały się od kocicy i zjeżone, ostrożnie podeszły bliżej. Wystająca przez drucianą dziurę psia łapa bardzo je zaciekawiła. Przyczaiły się i oba jednocześnie wykonały na nią niesprawny jeszcze, ale skuteczny skok. Psie ujadanie straciło na pewności, wilczur jednym okiem popatrywał na malców, a już tylko drugim na mnie, ostrożnie ruszył łapą, jeden z kotków odpadł, ale radośnie przywitał nową zabawę, wspiął się znów błyskawicznie, tym razem aż na samą górę i stamtąd łapał psa za ucho.
A ten już szczekania całkiem zaprzestał, a jeżeli leżał nadal na siatce, to dlatego, że był zafascynowany kociątkami i tym, co one mają odwagę z nim robić: jeden nadal walczył z psią łapą, drugi od ataku na ucho przeskoczył na psią głowę i bawił się w obfitej sierści. Matka znów je zawołała , a one posłusznie pobiegły do niej. Byłam na drugiej stronie podwórka więc pies uznał, że w zasadzie może już mnie przecież nie zauważyć. Nie odrywał więc wzroku od kociaków.
W następne dni to szczekał jak dawniej, to całkiem nieuważnie - w zależności od odległości, w jakiej znajdowały się koty. Ale ogólnie stracił na impecie. A może to ja nie umiałam się już przejąć strasznie groźnym psem, któremu dwa kociaki włażą na głowę? A on stoi sztywno, gdy się wspinają, albo z opuszczoną głową, jeśli akurat potrzebują mieć zjeżdżalnię, a to znów w rozkroku, głębokim i wyraźnie niewygodnym, gdy mają potrzebę bycia pod nim i biegania między łapami.
I teraz na pytania rodziny, gdzie pojedziemy na kolejny urlop i jakie są plany na wakacje odpowiedziałam: "Tam, gdzie zawsze, no tam, gdzie jest ten fajny pies".
Agnieszka Pilarska
KOT 10 - październik 2007
magazyn dla miłośników kotów.